Holly |
Wysłany: Śro 19:42, 06 Cze 2007 Temat postu: Marrow of life |
|
Chwalę się wszędzie, więc i tu też. A co! Wiem, że nieładnie tak zaczynać od chwalenia się, ale ja ogólnie cała jestem niezbyt ładna, więc co mi tam
Napisane pod wpływem fascynacji "Stowarzyszeniem Umarłych Poetów", co bardzo rzuca się w oczy. Krótkie. I dłuższe nie będzie.
Są ludzie, których uczucia i nastrój w dużej mierze zależą od aktualnej pogody. W szary, deszczowy dzień odczuwają przygnębienie, a są radośni, gdy ogrzewają ich ciepłe promienie słońca królującego wśród puszystych białych obłoczków na błękitnym niebie. Nazywa się ich meteoropatami. Lecz jak nazwać kogoś, od kogo uczuć jest zależna pogoda?
Aurelie Keating nie miała bynajmniej specjalnych umiejętności, jeśli chodzi o panowanie nad deszczem czy słońcem. Jednak świat mimo wszystko zdawał się płakać razem z nią.
Dwudziesty siódmy października zawsze był dniem trudnym. Dniem, w którym zmarł jej ojciec, kiedy Aurelie miała dziesięć lat. Co roku, każdego dwudziestego siódmego października, przychodziła na cmentarz, żeby złożyć na grobie ojca bukiecik białych frezji i co roku na tych kilka chwil cała jej radosna i beztroska natura optymistki pierzchła gdzieś, kryjąc się w zakamarkach świadomości oraz ustępując pola łzom, którym co roku towarzyszył deszcz. Szalenie za Nim tęskniła i wiedziała, że zawsze będzie tęsknić. Nie potrafiła nawet odwiedzać cmentarza częściej niż raz do roku, bo było to zbyt bolesne. Chociaż doskonale wiedziała, że nie chciałby, aby się zadręczała. Uczył ją, że należy chwytać każdy dzień, nie dając się opętać demonom bolesnej przeszłości...
Czarnowłosa pięcioletnia dziewczynka siedziała na podłodze w małym, skromnie urządzonym salonie, opierając się plecami o kanapę. Wpatrywała się z zaciekawieniem w telewizor, w którym właśnie leciał wyjątkowo melodramatyczny odcinek argentyńskiej telenoweli. Nigdy wcześniej jej nie oglądała, jednak z tego, co zdążyła zauważyć, główna bohaterka zerwała ze swoim chłopakiem z powodu jego zdrady, z rozpaczy podcięła sobie żyły i znalazła się na granicy śmierci tuż przed tym, jak miłość miał jej wyznać ktoś zupełnie inny, wartościowy. Dziewczynka próbowała znaleźć na to jakieś wytłumaczenie, usprawiedliwienie postępowania tej kobiety, jednak nic logicznego nie przychodziło jej do głowy.
Średniego wzrostu mężczyzna wszedł do salonu, a na jakiego twarzy wykwitł szeroki uśmiech, gdy zobaczył córkę marszczącą brwi i zaciskającą mocno usta, co miało jej rzekomo pomóc w skupieniu. Przysiadł tuż obok niej, podciągając kolana pod brodę. Przez dłuższą chwilę nie odzywali się do siebie ani nawet na siebie nie patrzyli. W skupieniu obserwowali szpitalną salę, w której nad łóżkiem nieprzytomnej dziewczyny rozpaczali ludzie.
- Tatusiu, czemu ona to zrobiła? – spytała w końcu dziewczynka. – Miała przecież takie fajne życie. Dużo przyjaciół, dużą rodzinę, duży dom. A ten pan ją kochał i by jej to powiedział, gdyby trochę poczekała. Szkoda, że o tym nie wiedziała... Tato, czemu ona chciała ich zostawić? Przecież robi im przykrość...
- Myślisz, że gdyby zdawała sobie z tego sprawę, nie zrobiłaby tego samego? – odpowiedział jej pytaniem na pytanie mężczyzna.
- Nie wiem. Może. Ja tam bym nie zrobiła tego nigdy – oznajmiła tonem, w którym delikatnie pobrzmiewało oburzenie..
- Życie jest cennym darem, należy je cenić. Jedynie nieliczni nie traktują go z należytym szacunkiem. Ta pani do tych osób nie należała. Ceniła życie. Musiała mieć więc bardzo silną motywację, żeby je sobie odebrać...
- Tak silną, że mimo wszystko chciałaby ich wszystkich zostawić?
- Widocznie tak.
- Ale nie mogła trochę poczekać? – Dziewczynka była wyraźnie urażona i gdyby stała, zapewne tupnęłaby nóżką. – Przecież ten pan ją kochał! I żyliby długo i szczęśliwie.
- Widocznie nie chciała tego wiedzieć. Nie chciała już odnaleźć w sobie nadziei.
- To bardzo niemądre.
- Masz rację, kochanie, bardzo niemądre. Bo trzeba niezłomnie stawiać czoło przeciwnościom losu. Jedynie sami możemy odmienić nasz los, tworząc życie jak poemat radości, cieszyć się każdą chwilą.
Niezłomnie stawiać czoło przeciwnościom losu, pomyślała Aurelie. To strasznie trudne, tato. Ale poradzę sobie, przecież wiesz. W końcu czyż sam nie mówiłeś, że większość ludzi wiedzie życie w cichej rozpaczy? Nie, to nie tak było... To nie miało tak pesymistycznego wydźwięku...
Do kuchni małego domku na przedmieściach przez duże okno wpadały jasne promienie słoneczne, oświetlając mężczyznę siedzącego przy stole pogrążonego w czytaniu gazety. Czarnowłosa dziewczynka weszła do środka, wzięła stołek, ustawiła go pod szafką, po czym wdrapała się na niego i nalała sobie soku do szklanki. Nie zauważyła jednak, że stołek miał jedną nogę krótszą niż inne, przez co nie był zbyt stabilnym podestem. Wystarczyła chwila nieuwagi, dziewczynka zachwiała się i spadła na podłogę. Nie był to upadek z dużej wysokości, więc obyło się bez obrażeń, nie licząc obicia pośladków, stłuczonej szklanki i rozlanego na podłodze soku.
- Nic ci nie jest? – Mężczyzna, który momentalnie zerwał się z krzesła, widząc jak dziewczynka upada, teraz kucał obok niej, delikatnie dotykając jej ramienia. Dziewczynka pokręciła przecząco głową. Nie płakała. – Jesteś bardzo dzielna – stwierdził, wziął ją na ręce i posadził na krześle obok stołu, po czym zaczął zbierać z podłogi szkło.
- Ta pani też upadła, prawda? – spytała mała. Mężczyzna oderwał się od wykonywanego zajęcia i podszedł do niej. Wskazywała na gazetę, która otworzona była na artykule o tragicznie zmarłej dziewczynie. Pod dużym nagłówkiem głoszącym „Ostatni lot” widniało czarno-białe zdjęcie uśmiechniętej siedemnastolatki.
- Tak.
- „Carpe Diem, krzyknęła, jak twierdzą naoczni świadkowie zdarzenia...” – przeczytała. – Co to znaczy?
Mężczyzna uśmiechnął się, odsunął krzesło i usiadł obok dziewczynki.
- To po łacinie „chwytaj dzień” – odparł. – Oznacza, aby korzystać z każdej chwili, jaką niesie życie.
- Chciała chwytać dzień, więc skoczyła? Nie rozumiem.
- Większość ludzi wiedzie życie w cichej rozpaczy.
Dziewczynka zmarszczyła brwi i przekrzywiła głowę, patrząc na niego pytającym wzrokiem.
- Ludzie kryją w sobie to, co ich boli. Nie mają o tym komu powiedzieć. Ta pani miała dość bycia nie słuchaną. Na dodatek myślała, że jest zniewolona, zawsze komuś podporządkowana. Chciała się temu sprzeciwić, schwytać przynajmniej jeden dzień. „Być panem życia, a nie niewolnikiem”. Była przekonana, że zapanuje nad swoim życiem jedynie dzięki odbieraniu go sobie. Chcąc je poczuć, zrobiła po raz pierwszy to, co chciała zrobić – pofrunąć i poczuć wolność.
- Tatusiu, a skąd ty o tym wiesz?
Mężczyzna westchnął głęboko, zmarszczki na jego czole pogłębiły się.
- Uczyłem ją. Zawsze była nieśmiała i cicha, bała się wyrażania własnego zdania, jednak miała w sobie ogromny potencjał. Zawsze wybierała inną drogą niż wszyscy i nie poradziła sobie z tym, że musiała nią kroczyć samotnie.
- Tatusiu, ja znowu nie rozumiem.
- Pamiętaj, aby nigdy nie dać się złamać. Bądź panią siebie, swoich poglądów, swojego życia. To ty o nim decydujesz, nie inni. Nie możesz dać się zniewolić. Bo kiedy raz dasz zakuć się w kajdany, wyzwolić się będzie ciężko... Kiedyś zrozumiesz.
Miał rację. Aurelie zrozumiała już kilka lat później, że większość podporządkowuje się ogółowi. Zmienia swoje poglądy, aby się wpasować. Sama nigdy tego nie zrobiła i była z siebie z tego powodu dumna.
„Zdarzyło mi się kiedyś ujrzeć w lesie dwie drogi; pojechałem tą mniej uczęszczaną” – głosił napis na grobie ojca. Tak, on zawsze decydował o sobie. Nie bał się urozmaicać sobie i innym życia, choćby niektórym się to nie podobało. Przez to był tak dobrym i lubianym nauczycielem. Aurelie pamiętała, jak kiedyś zabrał ją na jedną ze swoich lekcji...
Czarnowłosa ośmiolatka trzymała za rękę tatę, próbując się za nim ukryć, uciec od tych wszystkich patrzących na nią z góry starszych uczniów liceum. Czuła się taka... malutka i to ją przytłaczało.
- Tatusiu, oni są tacy duzi... – powiedziała cicho, mocniej ściskając ojca za rękę.
- Ja też jestem duży, a mnie się nie boisz – odpowiedział, uśmiechając się do niej szeroko.
- No tak, ale ty to przecież co innego...
- Wiesz, co zrobimy? – Ojciec nachylił się do dziewczynki, po czym zaczął mówić szeptem - Widzisz to biurko na środku klasy?
Dziewczynka w odpowiedzi skinęła głową.
- Pójdziesz tam i wejdziesz na nie. Dasz radę?
- Oczywiście, że dam! – zapewniła gorliwie, po czym pobiegła do biurka i wspięła się na nie. Wszyscy uczniowie patrzyli na tę scenę ze zdziwieniem, niektórzy z ironicznymi uśmiechami.
- Teraz ty jesteś duża! – zawołał mężczyzna. – A oni są mali. Już nie musisz się bać.
- Nie boję się – stwierdziła i zaczęła się śmiać. Mężczyzna wziął ją na ręce i ściągnął z biurka.
- Znajdź sobie jakieś miejsce – polecił. Dziewczynka w podskokach dotarła do wolnej ławki obok czarnowłosego chłopca w okularach, obdarzyła go uśmiechem i usiadła.
- Na problemy należy patrzeć z różnych perspektyw. Tylko tak można znaleźć ich rozwiązanie - oznajmił mężczyzna, patrząc z dumą na swoją małą córeczkę.
Aurelie miała problem i już od dłuższego czasu szukała rozwiązania, próbując patrzeć na swój dylemat z różnych perspektyw. Jednak każde z rozwiązań, jakie przychodziły jej do głowy, brały w łeb przy próbach realizacji.
Aurelie nie lubiła swojej szkoły. Miała jej szczerze dość. Żeńskie liceum nie jest miejscem dla niej. Jej znajome interesowały się głównie tym, co jest w danym sezonie najmodniejsze, który chłopak jest najprzystojniejszy, a także rozpowiadały coraz to nowe ploteczki, często złośliwe. Jeśli ktoś się wyróżniał, nie miał tam łatwego życia. Aurelie była jedną z takich osób. Właściwie mało obchodziło ją, co o niej mówią, jednak powoli zaczynała odczuwać zmęczenie i znużenie. Starała się znaleźć bratnią duszę, ale jej poszukiwania zakończyły się fiaskiem; próbowała także porozmawiać z niektórymi z inteligentniejszych uczennic, lecz te zapewniały ją o jednym podczas rozmowy w cztery oczy, a robiły zupełnie coś innego. Matka wciąż starała się ją przekonać, że może powinna dać im szansę. Nie rozumiała. Dziewczyna tęskniła za ojcem, potrzebowała jego rady. Tymczasem On odszedł. Na zawsze. Zostawił jej po sobie jedynie wspomnienia i krótki list pozbawiony niemal całkowicie treści. Nie zawierał pożegnania, nie wyjaśniał, czemu pan Keating wyjechał w podróż, która okazała się być jego ostatnią.
„Nie jest za późno na poszukiwanie nowego świata. I choć nie mam tyle sił, co dawniej, by niebo wzruszyć i ziemię, jesteśmy sobą w serc spójni heroicznej. Wola w nich wciąż silna każe walczyć i szukać i nie ustępować.”
Alfred Lord Tennyson.
Wspinaj się na szczyty i nie bój się skakać w przepaść z równą nonszalancją. Tańcz, skacz, krzycz, tocz się, płyń! Zawijaj do wszystkich portów świata, Aurelie. I nie zapominaj.
J.M.Keating – Tata.
“Zawijaj do wszystkich portów świata”... Do wszystkich...
Tak, to jest to!
Aurelie już wiedziała, co zrobić. Skończy z tą szkołą. Niezależnie od tego, co na to powie matka.
- Dziękuję tato – powiedziała. – Za wszystko. Jak zawsze masz rację. Tęsknię za tobą i będę tęsknić, co do tej jednej sprawy cię nie posłucham. Cierpienie uszlachetnia, słyszałeś o tym? Wątpię, żebym ja miała się przez nie stać bardziej szlachetna, ale z całą pewnością jest jakąś drobną częścią mnie, nie chcę jej wyrzucać. Nauczę się z nią żyć. Postaram się przychodzić częściej, obiecuję... – urwała, mimo że miała jeszcze tak wiele do powiedzenia. Jej nagłe zamilknięcie nie było jednak spowodowane dziwnym wzrokiem starszej pani przechodzącej kilka pomników dalej. Aurelie po prostu wiedziała, że John Keating – jej ojciec, gdziekolwiek teraz jest, doskonale o wszystkim wie.
Otarła od łez błękitne oczy i odeszła.
Gęste szare chmury zasnuwające niebo trochę się przerzedziły, pozwalając przebić się przez siebie jasnym i ciepłym promykom słońca. |
|